A jednak wydarzyła się naprawdę! W kwietniowym JACHTINGU (04/2013) ukazała się moja rozmowa ze Stevenem Callahanem. To amerykański żeglarz, który odbył jedną z najbardziej nieprawdopodobnych podróży morskich w historii. Steven jest rozbitkiem, który przeżył 76 dni, dryfując na małej, dmuchanej tratwie po tym jak jego jacht Napoleon Solo zatonął kilka dni po wyruszeniu z portu. Zmagając się z głodem, trudnymi warunkami atmosferycznymi i potęgą Atlantyku, pokonał 1800 mil morskich, walcząc każdego dnia o życie. Po 76 dniach w okolicach wyspy Marie Galante został odnaleziony przez miejscowych rybaków. Ważył zaledwie 45 kg. Jego mięśnie uległy atrofii, pół roku spędził w szpitalu, dochodząc do siebie po tych traumatycznych wydarzeniach. Dziś, 30 lat później rozmawiam z nim o tym co czuł, kiedy przez 76 dni jego domem była mała dmuchana tratwa. Poniżej fragment tekstu i wywiadu. Całość w JACHTINGU (04/2013).
© Photo Courtesy of Steven Callahan_www.stevencallahan.net |
Steven Callahan- 76 Dni na Tratwie
Steven od zawsze kochał żeglować. Sam mówił o tym tak:
„ Pamiętam moje pierwsze żeglowanie. Uwielbiam to uczucie wolności. Stawia się żagle i zaczyna się przygoda.”
Był rok 1982. W wieku 29 lat młody Amerykanin postanowił wyruszyć w podróż życia- rejs przez Atlantyk. Sam zaprojektował i zbudował swój jacht, Napoleon Solo. Miała to być jego prawdziwa, wielka przygoda, o jakiej śniło już wielu. Jak przyznaje Steven, była to też swojego rodzaju ucieczka od życia, które niespodziewanie go przerosło. Kłopoty w życiu osobistym i rozpad małżeństwa ostatecznie przelały czarę goryczy i młody mężczyzna postawił wszystko na jedną kartę. Nie wiedział jeszcze tylko, że wróci z tego rejsu jako zupełnie inny człowiek. Że już niedługo każdy dzień stanie się walką o przetrwanie, a on dotrze do najgłębszych pokładów swojego człowieczeństwa.
Pierwszy etap podróży zakończył się sukcesem. Steven bezpiecznie dotarł na Wyspy Kanaryjskie. Kiedy nadszedł czas na powrót wiedział, że ma przed sobą kolejne 2970 Mm przez Atlantyk zanim bezpiecznie dotrze celu, którym była karaibska wyspa Antigua. Według wyliczeń miał tam dopłynąć w kilka tygodni. Podczas pierwszych 7 dni rejsu warunki do żeglowania były idealne i nic nie zapowiadało ich załamania:
„ Była piękna pogoda. Słuchałem radia, bębniąc palcami w kadłub. Ćwiczyłem i czułem się jak w domu.”
Po przepłynięciu 648 Mm Steven znalazł w rzadziej uczęszczanej części Atlantyku, w której spotkanie jakiegokolwiek statku graniczyło z cudem. Od tego momentu młody żeglarz zdany był już tylko i włącznie na siebie. Sytuację pogorszyły złe warunki pogodowe. Tydzień wysokich temperatur i bezchmurnego nieba dobiegł końca. Sztorm, coraz potężniejsze fale i wiatr o sile 35 węzłów zdecydowanie utrudniły żeglugę, ale nie przeraziły Stevena. Cały czas tliła się w nim nadzieja, że to tylko przejściowe załamanie i w ciągu kilku dni wszystko się unormuje...
Więcej informacji w książce Stevena pt. "Rozbitek. 76 samotnie na morzu" Polecam! |
Fragment rozmowy:
Michał Lachowicz: Jak wyglądały pierwsze dni na tratwie? Co było dla pana najtrudniejsze?
Steven Callahan: Kiedy początkowe zagrożenie maleje i sytuacja w miarę się stabilizuje, najtrudniejszy dla większości rozbitków jest pierwszy etap, który składa się z dezorientacji i strachu. Wszystkie dawne normy i rzeczy, do których przyzwyczaiła nas cywilizacja znikają. Trudno jest sobie wyobrazić to, że nagle pojawiają się zupełnie nowe warunki, w których musisz się odnaleźć. Powoli jednak, koncentrując się na teraźniejszości i walce o podstawowe potrzeby można nauczyć się żyć tak, żeby się nie poddać.
ML: O czym pan wtedy najwięcej myślał?
SC: O różnych rzeczach. Z jednej strony pojawiały się myśli, że na pewno umrę, a z drugiej pamiętałem o tych wszystkich życiowych trudnościach, z których udawało mi się wyjść cało. Jak wielu żeglarzy musiałem zmagać się z morskimi problemami. Znalazłem się przecież w całkowicie wyizolowanym środowisku z ograniczonym dostępem do potrzebnych narzędzi. Dzięki tym przeciwnościom miałem jednak okazję przeżyć coś niesamowitego. Mogłem poczuć się tak samo jak żeglarze, którzy żyli wiele lat temu. W krytycznych sytuacjach nie mogli przecież zadzwonić po pomoc. Musieli radzić sobie sami. Musiałem więc i ja.
ML: Co pan czuł widząc mijające tratwę statki, które nie udzieliły panu żadnej pomocy?
SC: Byłem rozczarowany, ale nie zaskoczony. Ocean jest ogromny i czasami ciężko jest cokolwiek zauważyć Przez lata słyszałem o wielu podobnych historiach. Czytałem też mnóstwo żeglarskich książek opowiadających historie rozbitków. Naprawdę rzadko ich spotkania z nadpływającymi statkami kończyły się uzyskaniem pomocy. Poza tym moja tratwa znajdowała się w bardzo pustej części Atlantyku. Wiedziałem, że muszę przede wszystkim polegać na sobie.
Steven na Youtube:
JACHTING 04/2013 www.jachting.pl |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz