wtorek, 22 sierpnia 2017

Na Lawendowym Polu

Czasami znajomi pytają mnie jak wybieram kolejne kierunki, które odwiedzam. Powiem Wam szczerze, że często same po prostu do mnie przychodzą. Inspiracji szukam w wielu miejscach. Jeśli weźmiemy pod uwagę Londyn i okolice to często źródłem moich pomysłów jest znany chyba wszystkim www.timeout.com/london. Do kolejnych doskonałych przewodników mogę także zaliczyć www.allinlondon.co.uk czy www.visitlondon.com 

Niedawno odwiedziła mnie w Londynie mama i powiem, że po czterech latach mieszkania w tym mieście mam czasami takie momenty, w których muszę się naprawdę nagłowić, żeby nie wylądować po raz tysięczny na Piccadilly Circus :)

I tym razem wpadłem na pomysł, że wybierzemy się na lawendowe pole! Moglibyśmy kolejny raz przedzierać się przez zatłoczone ulice Londynu i tak też przez chwilę zrobiliśmy. Jednak już następnego dnia ze stacji Victoria złapaliśmy pociąg linii Southern do West Croydon. Cała podróż zajęła nam mniej niż godzinę, a na miejscu tuż przy stacji czekał już na nas autobus 166, który w ok. 40 minut zabierze Cię na mały przystanek położony przy głównym wejściu na Mayfield Lavender Farm w Banstead (15 mil od centrum Londynu).

Dziś lawenda rośnie tu dokładnie na tym samym terenie co w osiemnastym i dziewiętnastym wieku. Wtedy właśnie rozwijał się tutaj przemysł, a lawenda była produktem naczelnym. Jednak z czasem popyt na nią zmalał, co w konsekwencji doprowadziło do zniknięcia plantacji. Założyciele rozpoczęli prace nad przywróceniem tego miejsca do życia w 2002 roku i lawendowe pole zostało oficjalnie otwarte cztery lata później. 

Połowa sierpnia to idealny moment, żeby odwiedzić to miejsce, ponieważ właśnie na ten czas przypada szczyt kwitnienia lawendy. Rozpoczyna się on zwykle na początku czerwca i wtedy zaczynają się pojawiać tutaj odwiedzający. Farma otwarta jest do połowy września, przez siedem dni w tygodniu od 9 rano do 6 wieczorem, a wejście kosztuje jedynie symbolicznego funta, dzięki czemu dokładamy swoją cegiełkę wsparcia na utrzymanie tego miejsca. 

W powietrzu cały czas unosi się niesamowity zapach, nasilony szczególnie w miejscach, gdzie lawenda nie została jeszcze skoszona. Pole jest jak fioletowy ocean, a na poszczególnych gałązkach co chwila przysiadają motyle czy pszczoły. To prawdziwy raj dla wielbicieli fotografii, a także smakoszy lawendowych przysmaków, których spróbować w znajdującej się na terenie pola kawiarni. Jeśli kiedyś się tu znajdziecie koniecznie skosztujcie przepysznej, lawendowej lemoniady, czy typowej, angielskiej (w tym przypadku lawendowej!) scone z masłem i dżemem truskawkowym. W okolicznym sklepie można także zaopatrzyć się w pocztówki, woreczki z zasuszoną lawendą, a nawet lawendowy chleb.

A jeśli uda się Wam uchwycić w kadrze coś niezwykłego, macie szansę zgłosić swoje zdjęcie do konkursu fotograficznego, w którym nagroda główna wynosi 200 funtów. 

Zapraszam Was na przechadzkę po lawendowym polu w Banstead :) Oczywiście był też ze mną mój aparat!

https://www.mayfieldlavender.com/











Lawendowa scone z masłem i dżemem truskawkowym!

środa, 2 sierpnia 2017

Świat w moim obiektywie. Hastings

Kiedy nadchodzi lato, lubię czasami spojrzeć poza Londyn :) Czasami trafiam do tak niezwykłych miejsc, jak chociażby Hastings, położone w południowo-wschodniej Anglii, nad samiutkim kanałem La Manche. Dalej jest już tylko Francja. 

Miejsce znane mi było głównie wcześniej ze słynnej bitwy, która rozegrała się tu w październiku 1066 roku pomiędzy wojskami Normanów Wilhelma Zdobywcy, a pospolitym ruszeniem anglosaskim króla Harolda II. W średniowieczu miasto było członkiem związku miast portowych Cinque Ports. Udało mi się także dotrzeć do ciekawostki, że Hastings jest gospodarzem najstarszego na świecie, cyklicznego turnieju szachowego. Kiedyś kwitła tutaj turystyka, a miejsce należało do jednego z najpopularniejszych kierunków wakacyjnych wybieranych przez Anglików. Niestety turystyka zagraniczna odciągnęła wielu odwiedzających, co moim zdaniem tylko nadaje miastu wyjątkową atmosferę.

Wyprawę po Hastings rozpocząłem od wizyty na przepięknej (choć kamienistej) plaży, a potem ruszyłem w stronę ruin słynnego, XI-wiecznego zamku, znajdującego się na wzgórzu, na które zabrała mnie jedna z uroczych kolejek, umiejscowionych po jego zachodniej stronie. Jeśli kiedykolwiek tu będziecie, koniecznie zajrzyjcie też do Muzeum Wędkarzy znajdującego się we wschodniej części miasta. 

Nie opuszczajcie też Hastings bez spróbowania słynnych, angielskich fish and chips! :) 

Jak zawsze był ze mną w plecaku aparat, a co udało mu się uchwycić zobaczycie poniżej :)










Hastings Fishermen's Museum


Ta piekarnia to jeden z hitów miasta. Warto ją odwiedzić chociażby
dla niesamowitego ciasta migdałowego! :)


Kolejki znajdujące się po wschodniej i zachodniej części
wzgórza. Tą dojechałem do ruin zamku :)


Plaża w Hastings. Piękna ale kamienista :)


środa, 28 czerwca 2017

To był tylko sen

Urodziła się jako ostatnia z czternaściorga rodzeństwa, w domu, który ojciec utrzymywał ze swojej pracy w zawodzie rzeźnika. Jej życie to typowa historia kopciuszka, który często musiał przewracać talerz po obiedzie, aby zjeść deser na jego spodzie, ponieważ rodzinie nie wystarczyło pieniędzy na zakup zmywarki.

Nie w głowie była jej nauka, a od tysięcy kanadyjskich dziewczyn wyróżniał ją głos, który rozbijał ściany. To co wydarzyło się późnej jest typową historią na scenariusz filmowy. 

W wieku dwunastu lat Celine wraz ze swoim bratem i matką skomponowali utwór pt. "To był tylko sen". Kto by wtedy pomyślał, że numer telefonu odnaleziony przypadkowo przez brata piosenkarki na kasecie Ginette Reno, spowoduje że na naszych oczach narodzi się gwiazda. 

To był telefon do René Angélila- późniejszego męża i managera Celine, który zmarł w zeszłym roku po długiej walce z rakiem gardła. 37-letni wtedy mężczyzna odwiedził aspirującą do roli piosenkarki dziewczynę, po czym wręczył jej długopis i poprosił, aby zaśpiewała. I tak sen o największych arenach świata powoli zaczął się spełniać, a René oczarowany głosem dziewczyny zastawił swój własny dom, aby sfinansować debiutancki album podopiecznej. 

"Powiem Ci coś o show-businessie. Nie będziesz miała jednego hitu, moja droga."- powiedział

"Będziesz miała karierę."

I tak wszystko się zaczęło. Kilka dni temu miałem okazję być na pierwszym koncercie Celine w Londynie, od czasu trasy Taking Chances z 2008 roku. To było prawdziwe widowisko, kalejdoskop największych hitów, ale także wieczór nostalgicznych wspomnień.

W oparach dymu Celine pojawiła się niczym niespodziewany gość, a rozświetlona od telefonów i latarek arena zaczęła śpiewać razem z nią 'The Power of Love'. I tak wyruszyliśmy w biograficzną podróż przez kolejne etapy kariery piosenkarki. Usłyszeliśmy oczywiście nieco buntownicze "I Drove All Night", legendarne "I'm Alive" czy jedną z najpiękniejszych ballad o miłości "Because You Loved Me". Nie brakowało też nowszych kompozycji jak "Taking Chances" czy poruszającego utworu "Recovery", który artystce napisała Pink, aby wesprzeć ją po odejściu ukochanego. Kiedy przyszedł czas na "All By Myself" i słynną nutę podczas piosenki, której wysokość można porównać do uderzenia pioruna, Celine po raz kolejny udowodniła, że jest w absolutnej czołówce światowych wokalistek. Ktoś powiedział kiedyś, że jej głos jest jak instrument wyjęty spod ręki Stradivariego. Dion jest mistrzynią budowania napięcia, jednocześnie sprawiając unikalne wrażenie, jakby śpiewanie w ogóle nie sprawiało jej wysiłku. Podziwiam ją za konsekwencję, wierność sobie i repertuar, na który składają się prawdziwe arcydzieła.

"Uwielbiam rozmawiać i będę dziś mówiła dużo. Jako najmłodsza z rodzeństwa rzadko miałam okazję wypowiedzieć się na jakiś temat, dlatego kiedy tylko mam w ręku mikrofon to korzystam z okazji i nie przestaję mówić."- przywitała nas artystka.

Jednak nie wszyscy wierzyli w realizację tej trasy.

"Kiedy zaczęłam występować w Las Vegas, miał to być krótkoterminowy kontrakt, a zostałam tam na 14 lat. Co chwila słyszałam, że Celine Dion na zawsze już zostanie niewolnicą Vegas, a jej kariera prędzej czy później zatonie jak Titanic."

Piosenkarka nie powstrzymywała się od rozluźniających atmosferę żartów. W pewnej chwili wyobraziła sobie siebie za 30 lat i udając, że trzyma w ręku drewnianą laskę zaczęła łamiącym się głosem śpiewać wers z "My Heart Will Go On." Cała hala pękała ze śmiechu, a Celine wiedziała już, że ma nas w garści. W typowy dla siebie sposób modulowała głos w zabawny sposób i zachęcając do tego samego widownię. 

Na pewno w pamięci utkwi mi moment, w którym kamera skierowana została na fana, który przyleciał aż z Tajlandii, żeby swoim ogromnym plakatem zwrócić uwagę artystki. 

"Tak wiem, że mnie kochasz"- żartowała gwiazda. "Musisz być potwornie zmęczony. Czy leciałeś tutaj pierwszą klasą? Mam nadzieję, że poduszki były wygodne."

Roztrzęsiony chłopak filmował całą sytuację, co chwila wykrzykując coś w stronę Celine, która tylko powtarzała, że go nie słyszy :) Po chwili Tajlandczyk przekazał ochroniarzom okładkę winylowego albumu z początków kariery piosenkarki, na którym ta złożyła swój podpis, żartując jednocześnie z tego jak wtedy wyglądała.

To był wyjątkowy wieczór. Gwiazda wracała wspomnieniami do swoich spotkań z Freddim Mercurym, wielokrotnie powtarzając jak bardzo za nim tęskni. Słynnym 'Show Must Go On" po raz kolejny udowodniła, że jest nic nie jest w stanie jej zatrzymać. Zapamiętam też dobrze wykonanie 'Black or White' Michaela Jacksona, podczas którego artystka miała na sobie białą koszulę, przypominającą bardzo dobrze tę znaną z teledysku piosenkarza. W ten sposób Celine oddała hołd swojemu idolowi, który stanowił jedną z jej początkowych inspiracji.

Nagle podczas ostatniej piosenki zgasły światła, a Celine wykrzyknęła szybkie 'Dobranoc'. Przekonani, że to już koniec koncertu, zaczęliśmy powoli kierować się w kierunku wyjścia, kiedy...

Zaraz! Czegoś tu chyba zabrakło.

I właśnie wtedy jak wyłaniający się zza mgły statek, rozbrzmiała pierwsza nuta 'My Heart Will Go On' towarzysząca mi wielokrotnie na ekranie telewizora podczas corocznych, grudniowych seansów 'Titanica'. Ten kulminacyjny moment zostawił nas z emocjami, których nigdy nie zapomnę. Kiedy już wraz z ostatnim wersem powoli dobijaliśmy do portu, Celine zbiegła ze sceny i chwytając ręce rozkrzyczanych fanów wbiegła na sam środek areny, skąd pożegnała się z nami jedną z ulubionych piosenek swojego męża- znaną z repertuaru Queen 'Love of My Life'.

Droga do metra upłynęła mi na wsłuchiwaniu się w słowa piosenek wyśpiewywanych przez fanów.

"There were nights, when the wind was so cold."- wykrzyczała grupa Brytyjek.

Faktycznie noc robiła się już coraz chłodniejsza. Było kilkanaście minut po 23.00, a mnie czekała jeszcze droga do domu.

Na daleką, londyńską północ.

'My Heart Will Go On'


'Because You Loved Me'


czwartek, 23 marca 2017

Pożegnanie z Australią

Plecak stoi już spakowany. Siedzę na tarasie w północnym Sydney i po raz ostatni spoglądam na tę niezwykłą okolicę. Robi się już coraz chłodniej, a australijska jesień puka do drzwi. Jest zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy wylądowałem tutaj 42 dni temu :)

To była cudowna wyprawa i wielkie marzenie, które kiełkowało w mojej głowie przez lata. Najpierw przygotowywałem tą podróż logistycznie w Londynie. Potem spędziłem miesiąc w mroźnej Polsce, żeby móc dopiąć wszystko na ostatni guzik. 9 lutego wylądowałem w Sydney i wpadłem prosto w jeden z najgorętszych okresów ostatnich lat :) Spacerowałem ulicami tego legendarnego miasta, nie wiedząc właściwie, jakie przygody spotkają mnie podczas kolejnych tygodni. 

Teraz już wiem :) 

I wiem też, że warto jest w życiu marzyć, szukać nowych dróg, rozsuwać ograniczenia i stale przesuwać horyzont swoich możliwości. Zawsze w głębi duszy czułem, że będę podróżować i nawet wtedy, kiedy ludzie mówili mi, że świat taki nie jest to ja po prostu zaszywałem się w uniwersyteckiej bibliotece z przewodnikami o Australii, fascynującymi historiami o życiu Aborygenów, czy fotografiami innych podróżników, którzy byli tam przede mną. Przenosiłem  się w wyobraźni do tej odległej krainy i myślałem, że może tez kiedyś się tam znajdę. Zakasałem rękawy, wziąłem się do pracy i udało mi się spełnić to marzenie :) 

I przecież Ty też możesz spełnić swoje :) 

Z Sydney wyruszyłem na Tasmanię i zakochałem się w jej nieprawdopodobnych widokach, małych jaskiniach, plażach i wspaniałych parkach narodowych z najczystszym powietrzem na ziemi. Potem poniosło mnie do samego centrum Australii, gdzie odwiedziłem Alice Springs, które ze względu na swoją izolację i położenie w rozgrzanym interiorze, niezwykle mnie fascynowało. Spacerowałem o wschodzie słońca dookoła skały Uluru, wędrowałem po Królewskim Kanionie, a na koniec odkryłem skarby Gór MacDonnell'a. Ostatnie kilka dni spędziłem w Melbourne, które absolutnie skradło moje serce i zostanie chyba moim ukochanym miastem Australii. Opowiem Wam niedługo o tej części wyprawy i miejscach, które udało mi się odwiedzić. Byłem między innymi w muzeum filmu, telewizji gier komputerowych i sztuki, gdzie widziałem wiele interesujących rekwizytów, jak chociażby oryginalny klawisz z filmu 'Fortepian' czy suknię, w której Cate Blanchett wystąpiła w filmie 'Elizabeth'. 

Za chwilę nałożę plecak i pojadę na lotnisko. Pewnie przez długi czas będę jeszcze miał przed oczami obrazki minionych tygodni. Pierwsze spotkanie z kangurem. Panorama Sydney rozciągająca się ze najwyższego wieżowca w mieście. Podróże z moimi tasmańskimi przyjaciółmi. Zasypianie w małym namiocie pod gwiazdami, niedaleko skały Uluru. Wschodzące słońce nad Zatoką Kieliszka Wina w Parku Narodowym Freycinet'a. Przejażdżkę klimatycznym tramwajem linii 35, który krąży dookoła Melbourne. Rozmowy z ludźmi napotkanymi po drodze, w małych pubach, na stacjach benzynowych, czy w skromnych hostelach, w których się zatrzymywałem. Te i inne wspomnienia zabiorę z sobą na zawsze. Zapisałem je nie tylko na tysiącach fotografii, ale także w mojej głowie. I wiem, że będą wracały na okrągło. 

Deszcz lekko stuka w plastikowy dach tarasu. Chyba daje mi znak, że czas się zbierać i ruszać w stronę dalekiego Pekinu. 

Dziękuję Australio! I Wam za to, że mnie odwiedzaliście. Chciałem, żebyście też mogli coś wynieść z tej podróży i mam nadzieję, że znaleźliście tutaj wiele inspiracji i informacji, które dla Was zebrałem. Jednak ta wyprawa wcale się nie kończy i dalej będziemy odkrywać Australię i kolejne miejsca. Do zobaczenia!

M. 

Na 88 piętrze Eureka Skydeck, najwyższego wieżowca w Melbourne. 

środa, 22 marca 2017

Australijskie ciekawostki

Moja podróż pomału dobiega końca, ale pomyślałem, że przygotuję jeszcze dla Was kilka australijskich ciekawostek :) 


Wombat to jeden z najbardziej niesamowitych zwierzaków, jakie miałem okazję zobaczyć w Australii. Wombaty są torbaczami, które słyną z tego, że bardzo dużo kopią w ziemi. Z tego też powodu torba, w której trzymają swoje dziecko odwrócona jest w przeciwną stronę. Dzięki temu pył i kurz nie jest w stanie dostać się do środka. Wombaty mają także na swoim zadku bardzo silny pancerz, którym potrafią zatkać wykopaną wcześniej dziurę. Dzięki temu mogą się ukryć przed drapieżnikami, które ich nie zranią. 


Kangur to kolejny niebywały przypadek. Jest ich w Australii ok. 40-60 milionów czyli właściwie dwa razy więcej niż ludzi! Udało mi się podczas mojej wyprawy odkryć o kangurach pewien niezwykły fakt. Czy wiecie, że samica jest w stanie wstrzymać rozwijający się embrion i wznowić go ponownie, kiedy warunki pogodowe będą bardziej sprzyjające?


Wybrałem się do Alice Springs Desert Park głównie w jednym celu. Bardzo chciałem zobaczyć tam molocha straszliwego, jednego z najbardziej intrygujących zwierząt Australii. Otóż moloch swoim wyglądem może naprawdę przestraszyć :) Na jego ciele znajdują się kolce, które pobierają wodę z powietrza, dzięki temu ten zwierzak jest w stanie przetrwać w upalnych warunkach Australii centralnej. Na jego głowie znajduje się też mała kulka, która ma za zadanie ochraniać oczy i twarz molocha przed atakami od tyłu. Jego ulubionym pokarmem są mrówki, które potrafi jeść godzinami  i wyłapywać swoim językiem :)



Wielbłądy sprowadzono do Australii z Indii. Miało to miejsce w połowie XX wieku, ponieważ konie nie dawały sobie rady w ciężkich warunkach. Jeden z gubernatorów, który sprawował wtedy władzę zadecydował o przetransportowaniu części wielbłądów do Australii, ponieważ konie musiały bardzo dużo pić.

Tablica ostrzegająca o psach dingo niedaleko Królewskiego Kanionu.
Jeden z nich zakradł się wieczorem do naszej campingowej kuchni.
Stanął w drzwiach i po chwili zniknął.

To właśnie w Australii znajduje się najdłuższy płot świata. Ciągnące się ponad 5000 km ogrodzenie przebiega z Australii Południowej aż do stanu Queensland. Jego zadaniem jest ochrona farm i osiedli przed szkodliwymi psami dingo, które potrafią polować na owce, często zabijając ich więcej niż w rzeczywistości potrzebują do wyżywienia.



W 1996 roku Australia została pierwszym krajem na świecie, w którym wprowadzono plastikowe banknoty. 



Związek Australijski rozpoczął oficjalnie swoją działalność w 1901 roku bez posiadania oficjalnej stolicy, waluty, flagi ani hymnu. Trzy lata zajęły rozmowy na temat lokalizacji stolicy, a kolejne siedem jej ustanowienie prawne.


Park Narodowy Watarrka. Jedno z moich ulubionych miejsc w centrum Australii. Zawsze marzyłem o tym, aby go odwiedzić. Jego nazwa wywodzi się od aborygeńskiego określenia pewnego krzewu, który swoim kształtem przypomina parasol. W przeszłości mieszkali tutaj Aborygeni z plemienia Luritja. Więcej o mojej wyprawie w australijski outback napiszę niebawem :-)

wtorek, 21 marca 2017

O Aborygenach

Myślę, że nie da się w pełni zrozumieć historii Australii bez wgłębienia się w opowieści o jej rdzennych mieszkańcach, czyli Aborygenach. Pewnie wielu z Was kojarzy ich z tym kontynentem. Chciałbym Was dzisiaj zabrać w podróż do ich świata i opowiedzieć o tym jak naprawdę wygląda karta australijskiej historii poświęcona pierwotnym właścicielom tych ziem.

Tak więc ok 200 mln lat temu świat pokrywał jeden wielki płat lądu zwany Pangeą. Przez kolejne miliony lat Pangea zaczęła rozdzielać się na dwa superkontynenty- Laurazję na północy i Gondwanę na południu. 50 mln lat temu Gondwana (na południu) rozdzieliła się na różne południowe kontynenty. Jedynie Australia była wciąż doczepiona do Antarktydy. 40 mln lat temu Australia oderwała się z końcu od niej, rozpoczynając samotną wędrówkę ku osobnej, geograficznej izolacji. I wciąż przybliża się do równika tak około 8 cm rocznie. W tym czasie na kontynencie następował proces rozwoju bardzo bogatej fauny i flory. I tak zaczął się rodzić fascynujący, australijski kontynent.

Aborygeni przez ponad 40 000 tysięcy lat żyli sobie w spokoju, aż do przyjazdu Europejczyków w 1788 roku. Jednak o tym opowiem za chwilę. Najpierw chcę skupić się na tym jak wyglądało ich życie przed najazdem przybyszów z obcej im cywilizacji.

Aborygeni prowadzili bardzo różne style życia w zależności o miejsca, które zamieszkiwali. Na przykład mieszkańcy terytoriów wybrzeża północnego mieli znacznie częstszy kontakt z innymi ludami (chociażby z Indonezji) niż wyizolowani mieszkańcy z centrum.


fot. Michał Lachowicz

Z natury Aborygeni prowadzili koczowniczny tryb życia i porozsiewani byli po całej Australii, gdzie często funkcjonowali w małych skupiskach, posługując się różnymi od siebie językami. Podobno było ich ponad 300. Często spotykali się z sobą aby brać udział w organizowanych ceremoniach religijnych czy małżeńskich. Ważną rolę odgrywał handel takimi dobrami jak drewno, ochra czy muszle. Wytwarzano różne przedmioty takie jak chociażby bumerangi, służące do polowania czy walki.

fot. Michał Lachowicz
Aborygeni przebywając w izolacji od reszty świata mieli okazję wytworzyć swój własny, magiczny świat, który cechował się niezwykłym bogactwem kulturowym, spokojnym podejściem do życia, a często nawet milczeniem. Pismo nie było jeszcze wtedy znane, tak więc rdzenni mieszkańcy Australii wyrażali siebie za pomocą sztuki, odzwierciedlanej chociażby w malowidłach naskalnych. Można na nich zauważyć codzienne życie, objawy silnej więzi z naturą czy legendy związane z kreacją świata. Miałem okazję zobaczyć je między innymi w Uluru. To właśnie przy malowidłach Aborygeni opowiadali sobie historie, a ciekawostką jest, że kiedy opuszczali takie miejsce to malunki automatycznie przestawały mieć dla nich większe znaczenie.

Malunki naskalne w Uluru
fot. Michał Lachowicz



Ciekawym elementem życia Aborygenów przekazywanym do dzisiaj z pokolenia na pokolenie jest tzw. Dreamtime (Czas Snu). W tym pojęciu zawiera się ich mitologia i zbiór różnych legend, praw i wierzeń dotyczących w dużej mierze powstania świata.

Jednak chcę Wam trochę opowiedzieć o tej ciemniejszej stronie australijskiej historii, która w przeszłości bardzo wpłynęła na życie Aborygenów. Tak naprawdę ich pierwotny, rdzenny i intymny świat został w dużej mierze wyniszczony wraz z najazdem Brytyjczyków, co doprowadziło do zdziesiątkowania populacji Aborygenów na obszarach objętych kolonizacją.

Kiedy pierwsza flota pod wodzą wojskowego Artura Phillipa dotarła do Australii w 1788 roku, w celu utworzenia kolonii karnych, założenia ówczesnego króla Grzegorza III były bardzo proste. Prosił on wyraźnie o podtrzymywanie pozytywnych relacji z miejscowymi. Phillip uczulił swoich towarzyszy. Jednak czas pokazał, że wśród nowych przybyszów wcale nie brakowało uprzedzeń. Na przykład jeden z chirurgów Arthur Bowes Smyth opisywał Aborygenów jako głupców i leni. Później te wydawane w Anglii dzienniki budowały nieprawdziwy i często krzywdzący obraz ich kultury. Początkowo przyjazny kontakt zaczynał przeradzać się we wrogie relacje. Lokalna ludność unikała osadników. Jednym z powodów były częste rabunki na ich ziemie, a także kradzieże cennych dla nich przedmiotów jak chociażby włócznie.

Potem nadszedł rok 1789, kiedy to w osadnictwie w Sydney wybuchła epidemia ospy. Nieznana wcześniej Aborygenom choroba spowodowała śmierć wielu z nich, często bardzo bolesną i pełną przerażających objawów. Czytając o tym w książkach na pewno natkniecie się na opisy widoków ciał, które na plażach oraz w pobliskich jaskiniach napotykały łodzie spływające do Sydney.  

Istnieje wiele teorii na to jak wirus przedostał się do Australii. Jedna z nich głosi, że choroba mogła zostać zapoczątkowana przez chirurga, który przetransportował wirusa w probówce, w celach uodparniania na tę chorobę. Pojawiały się także spekulacje, że to Francuzi przywieźli wirusa, jednak tak naprawdę nie znalazłem na to jednoznacznej odpowiedzi.

W ciągu następnych dekad, Aborygenów dotknęły kolejne choroby europejskie, takie jak na przykład cholera czy gruźlica (tuberculosis). Dlatego nawet dzisiaj przy wypełnianiu dokumentów o wizę Australijską trzeba zaświadczyć, że nie ma się gruźlicy.

W miarę upływu czasu różnice pomiędzy lokalnymi mieszkańcami i Brytyjczykami zaczęły się zaostrzać. Jako rozwiązanie Arthur Phillip postanowił… porywać niektórych Aborygenów w nadziei, że pomogą oni zacieśnić stosunki pomiędzy zwaśnionymi stronami.

Jednego z nich schwytano w pobliskiej zatoce Manly. Takie też nadano mu imię, ponieważ nie chciał go wyjawić. Od samego początku narzucono mu europejski styl życia. Ścięto mu włosy, uczesano, i ogolono. Jednemu z zesłańców powierzono rolę pilnowania więźnia, który został do niego przywiązany tak, aby nie uciekł nocą. Jako rekompensatę oferowano mu znacznie więcej jedzenia oraz proponowano alkohol, którego jednak nie próbował. Po kilku miesiącach porwany Aborygen wyjawił swoje prawdziwe imię- Arabanoo. Jednak jak można przewidzieć jego uprowadzenie wcale nie przyniosło oczekiwanych efektów. Arabanoo, który w późniejszym czasie opiekował się chorymi w szpitalu zachorował na ospę, co skończyło się śmiercią. 

Osadnicy szybko zastąpili Arabanoo i pojmali kolejnych Aborygenów- Bennelong’a oraz Colbee. Bennelong szybko zaaklimatyzował się pośród Anglików. Nosił ich ubrania, posmakował alkoholu. Kiedy Phillip powrócił do Anglii w 1792 roku, zabrał ze sobą Bennelong’a oraz drugiego Aborygena Yemmerrawanne. Ten drugi niestety nie odnalazł się w nowym świecie i po jakimś czasie zmarł. Bennelong nasiąknął europejskością znaczniej łatwiej, próbując m.in. różnego rodzaju używek. Kiedy powrócił do Sydney 3 lata później, nabyte zachowania i nawyki spowodowały że stracił szacunek wśród swoich.

Podczas mojej podróży bardzo często przewijał się także temat tzw. 'straconego pokolenia'. Od roku 1900 aż do lat 70 tych XX wieku zabrano rodzinom dziesiątki tysięcy dzieci (często ze związków Aborygenów z białymi) i umieszczano je u australijskich rodzin w celu asymilacji z 'właściwą cywilizacją'. Obietnice lepszych warunków życia i dostępu do edukacji często kończyły się przemocą i wyzyskiwaniem małych Aborygenów. W 2008 roku rząd Australii oficjalnie przeprosił rdzennych mieszkańców na krzywdy przeszłości. Oświadczenie w języku angielskim możecie przeczytać pod tym linkiem: http://www.australia.gov.au/about-australia/our-country/our-people/apology-to-australias-indigenous-peoples

Sytuacja wyglądała znacznie brutalniej na pobliskiej Tasmanii, zwanej wtedy Ziemią Van Diemena. To własnie tutaj Brytyjczycy utworzyli swoją drugą kolonię. Licząca od 4 do 7 tysięcy populacja Aborygenów w ciągu 30 lat została właściwie całkowicie wymordowana lub wysiedlona. Farmerzy ograbiani z ziem zmuszeni byli do obrony za pomocą broni.

W 1824 roku kiedy na wyspie zostało ok. 200 Aborygenów podjęto próby załagodzenia sytuacji i wysłano w tym celu z Londynu Georga Augustusa Robinsona, który podróżował po wyspie starając się zawrzeć układ z tubylcami. Aborygenom obiecywano złote góry po przeprowadzce na pobliską Wyspę Flindersa. Jednak to przesiedlenie okazało się porażką. Wyspa narażona była na silne wiatry, brakowało ziem pod uprawę czy jedzenia.

Doniesienia o koszmarze który rozgrywał się w Australii wzbudzały ogromny gniew pośród misjonarzy i obrońców praw człowieka w Europie. Sprawą zajęto się w Brytyjskiej Izbie Gmin, co zaowocowało raportem opublikowanym w 1837 roku. Opisano w nim ze szczegółami niszczący wpływ kolonizatorów na społeczności Aborygenów.

Wiele lat musiało upłynąć aby Aborygeni zostali zaakceptowani. Kiedy w 1901 powstawał Związek Australijski, to w konstytucji napisano, że ‘Aborygeni nie powinni być wliczani jako pełnoprawni obywatele’. Jeden z aktów pozbawiał ich także stanowczo szans na branie udziału w głosowaniu. Swego czasu rdzenni mieszkańcy zostali wpisani także a listę... australijskiej fauny. Tak naprawdę dopiero w 1967 roku dokonano zmian w konstytucji, które zrównały prawa Aborygenów z innymi mieszkańcami Australii.

Wielu Aborygenów widziałem między innymi spacerując po Alice Springs. Często można spotkać ich przechadzających się samotne po mieście, czy przesiadujących w parkach. Widziałem dwa żyjące wokół siebie, odrębne światy. Aborygeni często podchodzili do mnie na ulicach prezentując swoje naprawdę przepiękne malunki. Nie oceniając, obserwowałem ich niedostępny nam świat. Nie próbowałem go zrozumieć, ale czułem w powietrzu niezwykłą energię. Może to była energia czasu snu?...

Truganini- według opinii ostatnia Aborygenka czystej krwi na Tasmanii.
Zmarła w Hobart w 1876 roku.

for Michał Lachowicz

piątek, 17 marca 2017

Co się wydarzyło na Tasmanii?

Do końca wyprawy zostało 7 dni. Kiedy tak przeglądam poprzednie posty i organizuję zdjęcia w folderach na moim laptopie to trudno jest mi uwierzyć w to jak wiele już się wydarzyło. Mam nadzieję, że udało Wam się odnaleźć tutaj wiele podróżniczych inspiracji. Podróże wcale nie muszą być dalekie i nie trzeba od razu lecieć na koniec świata, żeby doświadczyć niezwykłych momentów. Zanim wyruszyłem do Australii, przez wiele lat podróżowałem w wyobraźni i przygotowywałem się na tę przygodę. Przypominają mi się te wszystkie momenty, kiedy siedząc w pracy z kubkiem kawy w ręku spoglądałem przez okno i myślałem o tym lądzie. A potem spędzałem wieczory w londyńskich kawiarniach, na serwetkach zapisując informacje o kolejnych miejscach tego tajemniczego kontynentu.



I oto tu jestem :)

Chciałbym dołożyć dzisiaj garść wspomnień z mojej podróży po Tasmanii. W poprzednim wpisie poznaliście już główny cel mojej podróży- niezwykłą rodzinę, która podróżowała ze mną przez dwa tygodnie, a wcześniej przez 6 lat zabierała mnie wirtualnie do tych wszystkich tak bardzo odległych mi wtedy miejsc. 

Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi, że pewnego dnia wyląduję na tej malutkiej wyspie na końcu świata, której ponad 1.4 miliona hektarów objęte jest ochroną i znajduje się na liście światowego dziedzictwa, to pewnie bym nie uwierzył.

Pierwszym Europejczykiem, który tu dotarł był Duńczyk Abel Tasman. Miało to miejsce w 1642 roku, a konsekwencją tej wizyty było nadanie przez niego temu miejscu nazwy Ziemia Van Diemen'a. Wiele różnych ekspedycji pojawiało się tutaj w kolejnych latach, ale dopiero w 1804 roku przybysze z Europy na dobre osiedlili się w Hobart i 52 lata później nazwali wyspę Tasmanią.

To miejsce przeszło wiele, a w szczególności jego pierwotni mieszkańcy- Aborygeni. Mówi się, że zanim pojawili się tutaj Brytyjczycy, ich liczba mogła sięgać nawet 10 tysięcy. Konsekwencją osadnictwa była jednak drastyczna polityka wobec ludności tubylczej, która w 30 lat zredukowała ich liczbę do zaledwie 300 osób... Pierwsza połowa XIX wieku przyniosła czarne żniwo, doprowadzając do praktycznie całkowitego wyniszczenia Aborygenów. Część z nich przerzucono na pobliską Wyspę Flindersa, obiecując poprawę warunków życia. Niestety sytuacja przesiedlonych mieszkańców wcale nie wyglądała lepiej. Bardzo często w galeriach i muzeach natykałem się na portret pewnej aborygeńskiej kobiety. Dowiedziałem się potem, że to Truganini, którą uważa się za ostatnią, prawdziwą Aborygenkę tasmańską. To smutna historia, która często powraca w wielu konwersacjach, które odbywam z ludźmi podczas mojej podróży. Cieszę się, że w miejscach, które miałem okazję odwiedzić mówi się o tym otwarcie, a historia przedstawiana jest w rzetelnym świetle.

Trudno mi wytłumaczyć dlaczego Tasmania tak bardzo mnie zachwyciła. Może dlatego, że wyspy zawsze kojarzyły mi się z czymś tajemniczym i ciekawiła mnie mentalność ich mieszkańców, którzy w pewien sposób tworzą swój własny, odrębny świat. Chciałem podczas tej części podróży odkryć właśnie takie typowe cechy, które odróżniają ludzi na Tasmanii od reszty Australii. Czułem się tam wspaniale i już kilka chwil po tym, jak opuściłem pokład samolotu w Launceston, poczułem że nawet powietrze pachnie tutaj inaczej.

Byliście już ze mną w Parku Narodowym Cradle Mountain i w Launceston. A teraz zabiorę Was w dalszą część tej podróży. Tasmania mimo swojej małej wielkości, jest dość obszerna. Udało mi się odwiedzić kilka niezwykłych miejsc, ale przede wszystkim najważniejsze było dla mnie to, aby móc dotrzeć do jej mieszkańców i zobaczyć jak żyją na co dzień.

To niesamowite jak bardzo różnorodna i bogata jest Tasmania. Jest to prawdziwy raj dla miłośników natury. Znajduje się tutaj najgłębsze jezioro w Australii (St Clair), największa na świecie farma lawendy, czy najstarsze drzewa na świecie. Ta mieszanka wzbogacona o małe, historyczne miejscowości i niezwykłe jaskinie przypominające krajobraz znany z Nowej Zelandii, tworzy miejsce, w którym chciałoby się zostać na zawsze.

Po spędzeniu kilku dni na północy wyspy, udałem się w kierunku Hobart, które jest jej stolicą, ale także najbardziej wysuniętym na południe miastem Australii. Czuwa nad nim Góra Wellington, na którą wjechałem pierwszego wieczoru. Nie mam stamtąd wielu zdjęć, ponieważ panorama miasta została prawie całkowicie przykryta chmurami. Kiedy wjeżdżałem na szczyt, po raz pierwszy tak naprawdę zetknąłem się z australijską fauną. Co chwila mijałem pojawiające się przy drodze oposy czy walabie. Niestety przez kolejne dni towarzyszył mi także widok zwierząt potrąconych przez samochody. Wabione nagrzanym asfaltem, często nieświadome zagrożenia giną pod kołami rozpędzonych kierowców. To duży problem, jednak ciężko z nim walczyć.

Z Launceston do Hobart jechałem przez tzw. Heritage Highway, w obrębie której znajduje się wiele historycznych miasteczek, jak chociażby urokliwe Oatlands. To tam miałem okazję zobaczyć niezwykły młyn z 1837 roku, który jest jedyną tego typu, oryginalną budowlą, która przetrwała do dziś.



Wyruszyłem też w podróż w czasie, odkrywając więzienną przeszłość Tasmanii. Nie wiem czy wiecie, ale w ciągu pierwszych 50 lat po osiedleniu się na tych ziemiach, Brytyjczycy przetransportowali tutaj ok. 70.000 skazańców z państw Imperium Brytyjskiego. Tysiące ludzi opuszczało Wielką Brytanię, wyruszając na koniec świata i nie wiedząc jak potoczy się ich dalszy los. Główne przestępstwa, które mieli na koncie dotyczyły... drobnych kradzieży, jak chociażby bocheneka chleba. Zdarzały się też jednak oczywiście cięższe przypadki. Skazańców umieszczano w koloniach karnych, takich jak owiane mroczną sławą Port Arthur. Bardzo chciałem się tam wybrać, ponieważ z dziennikarskiego punktu widzenia, to miejsce wydawało mi się niezwykle atrakcyjne.

Z 70.000 skazańców, o których wspomniałem ok. 12.000 kobiet i mężczyzn odbywało swoją karę właśnie w Port Arthur. Brytyjskie, przepełnione więzienia nie miały już możliwości utrzymywania więźniów. Wielu z nich wykorzystywano tu na miejscu to ciężkich prac, głównie budowlanych. Część z nich mogła za dobre sprawowanie otrzymać tzw. 'ticket-of-leave' który umożliwiał im szansę na podjęcie normalnego życia. Spacerując pomiędzy ruinami, starałem się wczuć w charakter tego miejsca i wyobrazić sobie chociaż trochę to co wydarzyło się w przeszłości na tych ziemiach. W 1850 roku rozpoczęto tu politykę izolacji więźniów, zastosowaną wcześniej w Londynie. Skazańcy musieli pracować w milczeniu. Większość z nich nosiła maski, aby uniemożliwić ich rozpoznanie i kontakt z innymi. Głównym celem takich działań była chęć resocjalizacji więźniów, niestety w wielu przypadkach takie praktyki doprowadzały ich do szaleństwa. Miejscem pochówku więźniów, ale także wolnych ludzi była pobliska Isle of Dead (Wyspa Umarłych), na która udałem się statkiem. Na tym niewielkim obszarze zakopano ponad 2000 zmarłych. Niestety na miejscu zachowało się może kilkadziesiąt nagrobków. Dzisiaj Port Arthur obejmuje obszar ponad 40 hektarów. Dla wielu Tasmańczyków powroty do tego miejsca bywają trudne ze względu na ciemną przeszłość, ale także najbardziej dramatyczną w historii Tasmanii masakrę, która wydarzyła się tutaj w 1996 roku. To właśnie wtedy szaleniec Martin Bryant zaczął strzelać do ludzi w pobliskiej The Broad Arrow Cafe. Z jego rąk zginęło wtedy 35 osób, a głównym celem jego działań było po prostu zyskanie rozgłosu.

Bardzo podoba mi się to co mieszkańcy Tasmanii robią w takich sytuacjach. Na miejscu tej kawiarni już nie ma, została zburzona. Dookoła widać tylko niewiele znaczące ruiny i upamiętniającą ofiary lustrzaną sadzawkę. Dla słynącej ze swojego nienaruszalnego bezpieczeństwa Tasmanii to był szok. W Port Arthur już się o tym nie mówi. O masakrze nie usłyszymy z ust żadnego przewodnika. To było właśnie jedno z moich odkryć. W Europie takie sytuacje niestety zdarzają się na początku dziennym. Dla dalekiej Tasmanii, o której często mówi się. że jest 10 lat poza resztą kraju, to był cios, który na zawsze zmienił oblicze tej wyspy. Tragedia miała także swoje odzwierciedlenie w znacznym zaostrzeniu przepisów związanych z posiadaniem broni.

W więziennej celi


Zakład Karny




Kamizelka więźnia

Isle of Dead- Wyspa umarłych

Prawdziwe skarby kryją się na Półwyspie Tasmania, który połączony jest z głównym lądem Tasmanii wąskim paskiem lądu o nazwie Eaglehawk Neck. To tutaj w przeszłości poustawiane były rzędami psy, a także żołnierze, których zadaniem było uniemożliwienie ucieczki więźniom z Port Arthur. W głowie utkwiły mi szczególnie dwa niesamowite miejsca, które miałem okazję tam zobaczyć. Pierwsze to nadzwyczajna, nawet ze swoje nazwy Remarkable Cave (Nadzwyczajna Jaskinia), która kształtem przypomina... Tasmanię! Jednak prawdziwym zaskoczeniem był dla mnie Tessellated Pavenent (Mozaikowy Chodnik), który wyglądał tak jakby przed chwilą opuścił go spracowany robotnik. Jednak tym robotnikiem była natura i to ona w jakiś zaskakujący sposób wyrzeźbiła w kamieniu te wyjątkowe kafelki. 




Remarakable Cave

Tessellated Pavements


W małym miasteczku Richmond, oddalonym od Hobart 25 km na północny- wschód odkryłem najstarszy most w Australii, którego budowa datowana jest na rok 1823. 


Chyba jednym z najbardziej wyjątkowych momentów tasmańskiej przygody był dla mnie camping w namiocie pod gwiazdami. Pewnego dnia wybrałem się na wschodnie wybrzeże, do Parku Narodowego Freycinet'a, który otoczony jest granitowymi górami i małymi skałami pokrytymi charakterystycznym, pomarańczowym nalotem. Wstałem przed świtem i ruszyłem w kierunku Coles Bay, aby zobaczyć bajecznie wschodzące słońce nad słynną Zatoką Wineglass Bay (Zatoka Kieliszka Wina), która znalazła się na liście 10 najpiękniejszych plaż świata opublikowanej przez magazyn Outside. To był wspaniały poranek. Wyruszyłem z parkingu i obrałem szlak, w kierunku zatoki, na którego pokonanie miałem ok. godziny. Przywitała mnie jeszcze siedząca na niebieskim drogowskazie kukabura chichotliwa, zamieszkująca między innymi tereny Tasmanii. Nie jest łatwo ją wypatrzeć, więc czułem że to dobry znak. Udało mi się ominąć tłumy turystów, które pojawiają się tutaj zwykle ok. godziny 11.00. Kiedy dotarłem do punktu widokowego rozpościerał się przede mną cudowny widok na zatokę i łagodne słońce, które ją oświetlało. Zeszedłem kilka kroków w dół i udałem się na plażę, która była całkowicie pusta. Z krzaków co chwila wyskakiwały walabie, a pobliska Hazards Beach pokryta była najbardziej bajecznymi muszlami jakie chyba kiedykolwiek widziałem. Wieczór przed wyruszeniem do zatoki spędziłem podziwiając niesamowity zachód słońca na plaży, która znajdowała się niedaleko miejsca, w którym rozstawiłem namiot. Niestety nie udało mi się odnaleźć jej nazwy. Cały spacer po parku zajął mi ok 5 godzin. Jest tam wiele szlaków, które można dostosować do swoich możliwości. W drodze powrotnej zajechałem do Honeymoon Bay, czyli Zatoki Miesiąca Miodowego. Przyjezdni turyści zmęczeni po wędrówkach na szlaku, często ją omijają, a szkoda bo jest niezwykle oryginalna. W drodze powrotnej do Hobart zatrzymałem się na chwilę w małym miasteczku Swansea, aby zobaczyć zbudowany przez skazańców w 1843 roku Spiky Bridge.

W drodze



Spiky Bridge

Wineglass Bay o wschodzie słońca

Pusta plaża Wineglass Bay. 7 rano.

Honeymoon Bay. Zatoka Miesiąca Miodowego 

Hazards Beach

Swansea
Lubię odwiedzać nowe miejsca, ale podczas podróży na Tasmanię bardzo zależało mi na tym, aby móc poznać lokalnych ludzi, ich historie, sposób życia i marzenia. I cieszę się, że udało mi się zorganizować dwa niezwykłe spotkania :) Pewnego popołudnia pojechaliśmy z moją znajomą poza miasto, a dokładnie do wiejskiego obszaru Dromedary, który znajduje się niedaleko Hobart. Jechaliśmy wąskimi piaszczystymi drogami, gdzie nie dotarł już nawet GPS :) Tam właśnie czekała na mnie Veronika, która na Tasmanii znana jest jako... kobieta wąż! :) To naprawdę niezwykła i pełna pasji osoba, której przez lata udało się nawiązać z wężami niezwykłą więź. Do tego stopnia, że dzisiaj Veronika zawodowo zajmuje się wyłapywaniem ich z... ludzkich posesji. Część węży trzyma w swoim domu, tak więc kiedy wejdziemy do kuchni to zobaczymy wielkie akwarium a w nim kilka okazów. Reszta znajduje się w specjalnym, bardzo wilgotnym pomieszczeniu na zewnątrz. Muszę przyznać, że kilka razy miałem gęsią skórkę, kiedy Veronika przenosiła węże do plastikowych kontenerów, aby je nakarmić. Jednak doświadczenie, które zdobyła przez lata sprawiło, że czułem się bezpiecznie. Mam nadzieję, że wkrótce napiszę więcej o jej niezwykłym życiu.




Kolejnym miejscem na mojej mapie było Kellevie. To malutka wioska, w której czekała na mnie rodzina Sands. Od 11 lat mieszkają w kilku prowizorycznych jutrach, żyją bardzo blisko natury, a ich największą pasją jest... sztuka cyrkowa. Z tego właśnie się utrzymują i bardzo często zapraszani są na różnego rodzaju wydarzenia kulturalne. Byłem zaszczycony, że zgodzili się na chwilę zaprosić mnie do swojego świata. Spacerowałem pośród koni, kóz i obserwowałem ich dzieci co chwila skaczące na trampolinach. Nie wiele mówili, jednak to zostawiło mi duże pole do obserwacji. To właśnie w podróżowaniu lubię najbardziej. Wchodzę na chwilę do innego świata i nie oceniam. Obserwuję, rozmawiam, zastanawiam się i wyciągam wnioski. Spotkanie z nimi zapisze się w historii tej podróży jako naprawdę wyjątkowy moment. Okazuje się, że można żyć blisko natury i nie każdemu pisany jest wielkomiejski świat. Tej historii też planuję poświęcić wkrótce więcej czasu.









Jeśli dotrwaliście do końca tego wpisu to bardzo mi miło i mam nadzieję, że udało mi się przekazać Wam kilka ciekawych informacji. Niedługo zabiorę Was do samego centrum Australii, gdzie przejdziemy o świcie dookoła skały Uluru i powędrujemy po Królewskim Kanionie. A tym czasem pozdrawiam Was z małego hostelu w Melbourne, gdzie zza okna dochodzi do mnie odgłos przejeżdżających samochodów.

M.