piątek, 17 marca 2017

Co się wydarzyło na Tasmanii?

Do końca wyprawy zostało 7 dni. Kiedy tak przeglądam poprzednie posty i organizuję zdjęcia w folderach na moim laptopie to trudno jest mi uwierzyć w to jak wiele już się wydarzyło. Mam nadzieję, że udało Wam się odnaleźć tutaj wiele podróżniczych inspiracji. Podróże wcale nie muszą być dalekie i nie trzeba od razu lecieć na koniec świata, żeby doświadczyć niezwykłych momentów. Zanim wyruszyłem do Australii, przez wiele lat podróżowałem w wyobraźni i przygotowywałem się na tę przygodę. Przypominają mi się te wszystkie momenty, kiedy siedząc w pracy z kubkiem kawy w ręku spoglądałem przez okno i myślałem o tym lądzie. A potem spędzałem wieczory w londyńskich kawiarniach, na serwetkach zapisując informacje o kolejnych miejscach tego tajemniczego kontynentu.



I oto tu jestem :)

Chciałbym dołożyć dzisiaj garść wspomnień z mojej podróży po Tasmanii. W poprzednim wpisie poznaliście już główny cel mojej podróży- niezwykłą rodzinę, która podróżowała ze mną przez dwa tygodnie, a wcześniej przez 6 lat zabierała mnie wirtualnie do tych wszystkich tak bardzo odległych mi wtedy miejsc. 

Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi, że pewnego dnia wyląduję na tej malutkiej wyspie na końcu świata, której ponad 1.4 miliona hektarów objęte jest ochroną i znajduje się na liście światowego dziedzictwa, to pewnie bym nie uwierzył.

Pierwszym Europejczykiem, który tu dotarł był Duńczyk Abel Tasman. Miało to miejsce w 1642 roku, a konsekwencją tej wizyty było nadanie przez niego temu miejscu nazwy Ziemia Van Diemen'a. Wiele różnych ekspedycji pojawiało się tutaj w kolejnych latach, ale dopiero w 1804 roku przybysze z Europy na dobre osiedlili się w Hobart i 52 lata później nazwali wyspę Tasmanią.

To miejsce przeszło wiele, a w szczególności jego pierwotni mieszkańcy- Aborygeni. Mówi się, że zanim pojawili się tutaj Brytyjczycy, ich liczba mogła sięgać nawet 10 tysięcy. Konsekwencją osadnictwa była jednak drastyczna polityka wobec ludności tubylczej, która w 30 lat zredukowała ich liczbę do zaledwie 300 osób... Pierwsza połowa XIX wieku przyniosła czarne żniwo, doprowadzając do praktycznie całkowitego wyniszczenia Aborygenów. Część z nich przerzucono na pobliską Wyspę Flindersa, obiecując poprawę warunków życia. Niestety sytuacja przesiedlonych mieszkańców wcale nie wyglądała lepiej. Bardzo często w galeriach i muzeach natykałem się na portret pewnej aborygeńskiej kobiety. Dowiedziałem się potem, że to Truganini, którą uważa się za ostatnią, prawdziwą Aborygenkę tasmańską. To smutna historia, która często powraca w wielu konwersacjach, które odbywam z ludźmi podczas mojej podróży. Cieszę się, że w miejscach, które miałem okazję odwiedzić mówi się o tym otwarcie, a historia przedstawiana jest w rzetelnym świetle.

Trudno mi wytłumaczyć dlaczego Tasmania tak bardzo mnie zachwyciła. Może dlatego, że wyspy zawsze kojarzyły mi się z czymś tajemniczym i ciekawiła mnie mentalność ich mieszkańców, którzy w pewien sposób tworzą swój własny, odrębny świat. Chciałem podczas tej części podróży odkryć właśnie takie typowe cechy, które odróżniają ludzi na Tasmanii od reszty Australii. Czułem się tam wspaniale i już kilka chwil po tym, jak opuściłem pokład samolotu w Launceston, poczułem że nawet powietrze pachnie tutaj inaczej.

Byliście już ze mną w Parku Narodowym Cradle Mountain i w Launceston. A teraz zabiorę Was w dalszą część tej podróży. Tasmania mimo swojej małej wielkości, jest dość obszerna. Udało mi się odwiedzić kilka niezwykłych miejsc, ale przede wszystkim najważniejsze było dla mnie to, aby móc dotrzeć do jej mieszkańców i zobaczyć jak żyją na co dzień.

To niesamowite jak bardzo różnorodna i bogata jest Tasmania. Jest to prawdziwy raj dla miłośników natury. Znajduje się tutaj najgłębsze jezioro w Australii (St Clair), największa na świecie farma lawendy, czy najstarsze drzewa na świecie. Ta mieszanka wzbogacona o małe, historyczne miejscowości i niezwykłe jaskinie przypominające krajobraz znany z Nowej Zelandii, tworzy miejsce, w którym chciałoby się zostać na zawsze.

Po spędzeniu kilku dni na północy wyspy, udałem się w kierunku Hobart, które jest jej stolicą, ale także najbardziej wysuniętym na południe miastem Australii. Czuwa nad nim Góra Wellington, na którą wjechałem pierwszego wieczoru. Nie mam stamtąd wielu zdjęć, ponieważ panorama miasta została prawie całkowicie przykryta chmurami. Kiedy wjeżdżałem na szczyt, po raz pierwszy tak naprawdę zetknąłem się z australijską fauną. Co chwila mijałem pojawiające się przy drodze oposy czy walabie. Niestety przez kolejne dni towarzyszył mi także widok zwierząt potrąconych przez samochody. Wabione nagrzanym asfaltem, często nieświadome zagrożenia giną pod kołami rozpędzonych kierowców. To duży problem, jednak ciężko z nim walczyć.

Z Launceston do Hobart jechałem przez tzw. Heritage Highway, w obrębie której znajduje się wiele historycznych miasteczek, jak chociażby urokliwe Oatlands. To tam miałem okazję zobaczyć niezwykły młyn z 1837 roku, który jest jedyną tego typu, oryginalną budowlą, która przetrwała do dziś.



Wyruszyłem też w podróż w czasie, odkrywając więzienną przeszłość Tasmanii. Nie wiem czy wiecie, ale w ciągu pierwszych 50 lat po osiedleniu się na tych ziemiach, Brytyjczycy przetransportowali tutaj ok. 70.000 skazańców z państw Imperium Brytyjskiego. Tysiące ludzi opuszczało Wielką Brytanię, wyruszając na koniec świata i nie wiedząc jak potoczy się ich dalszy los. Główne przestępstwa, które mieli na koncie dotyczyły... drobnych kradzieży, jak chociażby bocheneka chleba. Zdarzały się też jednak oczywiście cięższe przypadki. Skazańców umieszczano w koloniach karnych, takich jak owiane mroczną sławą Port Arthur. Bardzo chciałem się tam wybrać, ponieważ z dziennikarskiego punktu widzenia, to miejsce wydawało mi się niezwykle atrakcyjne.

Z 70.000 skazańców, o których wspomniałem ok. 12.000 kobiet i mężczyzn odbywało swoją karę właśnie w Port Arthur. Brytyjskie, przepełnione więzienia nie miały już możliwości utrzymywania więźniów. Wielu z nich wykorzystywano tu na miejscu to ciężkich prac, głównie budowlanych. Część z nich mogła za dobre sprawowanie otrzymać tzw. 'ticket-of-leave' który umożliwiał im szansę na podjęcie normalnego życia. Spacerując pomiędzy ruinami, starałem się wczuć w charakter tego miejsca i wyobrazić sobie chociaż trochę to co wydarzyło się w przeszłości na tych ziemiach. W 1850 roku rozpoczęto tu politykę izolacji więźniów, zastosowaną wcześniej w Londynie. Skazańcy musieli pracować w milczeniu. Większość z nich nosiła maski, aby uniemożliwić ich rozpoznanie i kontakt z innymi. Głównym celem takich działań była chęć resocjalizacji więźniów, niestety w wielu przypadkach takie praktyki doprowadzały ich do szaleństwa. Miejscem pochówku więźniów, ale także wolnych ludzi była pobliska Isle of Dead (Wyspa Umarłych), na która udałem się statkiem. Na tym niewielkim obszarze zakopano ponad 2000 zmarłych. Niestety na miejscu zachowało się może kilkadziesiąt nagrobków. Dzisiaj Port Arthur obejmuje obszar ponad 40 hektarów. Dla wielu Tasmańczyków powroty do tego miejsca bywają trudne ze względu na ciemną przeszłość, ale także najbardziej dramatyczną w historii Tasmanii masakrę, która wydarzyła się tutaj w 1996 roku. To właśnie wtedy szaleniec Martin Bryant zaczął strzelać do ludzi w pobliskiej The Broad Arrow Cafe. Z jego rąk zginęło wtedy 35 osób, a głównym celem jego działań było po prostu zyskanie rozgłosu.

Bardzo podoba mi się to co mieszkańcy Tasmanii robią w takich sytuacjach. Na miejscu tej kawiarni już nie ma, została zburzona. Dookoła widać tylko niewiele znaczące ruiny i upamiętniającą ofiary lustrzaną sadzawkę. Dla słynącej ze swojego nienaruszalnego bezpieczeństwa Tasmanii to był szok. W Port Arthur już się o tym nie mówi. O masakrze nie usłyszymy z ust żadnego przewodnika. To było właśnie jedno z moich odkryć. W Europie takie sytuacje niestety zdarzają się na początku dziennym. Dla dalekiej Tasmanii, o której często mówi się. że jest 10 lat poza resztą kraju, to był cios, który na zawsze zmienił oblicze tej wyspy. Tragedia miała także swoje odzwierciedlenie w znacznym zaostrzeniu przepisów związanych z posiadaniem broni.

W więziennej celi


Zakład Karny




Kamizelka więźnia

Isle of Dead- Wyspa umarłych

Prawdziwe skarby kryją się na Półwyspie Tasmania, który połączony jest z głównym lądem Tasmanii wąskim paskiem lądu o nazwie Eaglehawk Neck. To tutaj w przeszłości poustawiane były rzędami psy, a także żołnierze, których zadaniem było uniemożliwienie ucieczki więźniom z Port Arthur. W głowie utkwiły mi szczególnie dwa niesamowite miejsca, które miałem okazję tam zobaczyć. Pierwsze to nadzwyczajna, nawet ze swoje nazwy Remarkable Cave (Nadzwyczajna Jaskinia), która kształtem przypomina... Tasmanię! Jednak prawdziwym zaskoczeniem był dla mnie Tessellated Pavenent (Mozaikowy Chodnik), który wyglądał tak jakby przed chwilą opuścił go spracowany robotnik. Jednak tym robotnikiem była natura i to ona w jakiś zaskakujący sposób wyrzeźbiła w kamieniu te wyjątkowe kafelki. 




Remarakable Cave

Tessellated Pavements


W małym miasteczku Richmond, oddalonym od Hobart 25 km na północny- wschód odkryłem najstarszy most w Australii, którego budowa datowana jest na rok 1823. 


Chyba jednym z najbardziej wyjątkowych momentów tasmańskiej przygody był dla mnie camping w namiocie pod gwiazdami. Pewnego dnia wybrałem się na wschodnie wybrzeże, do Parku Narodowego Freycinet'a, który otoczony jest granitowymi górami i małymi skałami pokrytymi charakterystycznym, pomarańczowym nalotem. Wstałem przed świtem i ruszyłem w kierunku Coles Bay, aby zobaczyć bajecznie wschodzące słońce nad słynną Zatoką Wineglass Bay (Zatoka Kieliszka Wina), która znalazła się na liście 10 najpiękniejszych plaż świata opublikowanej przez magazyn Outside. To był wspaniały poranek. Wyruszyłem z parkingu i obrałem szlak, w kierunku zatoki, na którego pokonanie miałem ok. godziny. Przywitała mnie jeszcze siedząca na niebieskim drogowskazie kukabura chichotliwa, zamieszkująca między innymi tereny Tasmanii. Nie jest łatwo ją wypatrzeć, więc czułem że to dobry znak. Udało mi się ominąć tłumy turystów, które pojawiają się tutaj zwykle ok. godziny 11.00. Kiedy dotarłem do punktu widokowego rozpościerał się przede mną cudowny widok na zatokę i łagodne słońce, które ją oświetlało. Zeszedłem kilka kroków w dół i udałem się na plażę, która była całkowicie pusta. Z krzaków co chwila wyskakiwały walabie, a pobliska Hazards Beach pokryta była najbardziej bajecznymi muszlami jakie chyba kiedykolwiek widziałem. Wieczór przed wyruszeniem do zatoki spędziłem podziwiając niesamowity zachód słońca na plaży, która znajdowała się niedaleko miejsca, w którym rozstawiłem namiot. Niestety nie udało mi się odnaleźć jej nazwy. Cały spacer po parku zajął mi ok 5 godzin. Jest tam wiele szlaków, które można dostosować do swoich możliwości. W drodze powrotnej zajechałem do Honeymoon Bay, czyli Zatoki Miesiąca Miodowego. Przyjezdni turyści zmęczeni po wędrówkach na szlaku, często ją omijają, a szkoda bo jest niezwykle oryginalna. W drodze powrotnej do Hobart zatrzymałem się na chwilę w małym miasteczku Swansea, aby zobaczyć zbudowany przez skazańców w 1843 roku Spiky Bridge.

W drodze



Spiky Bridge

Wineglass Bay o wschodzie słońca

Pusta plaża Wineglass Bay. 7 rano.

Honeymoon Bay. Zatoka Miesiąca Miodowego 

Hazards Beach

Swansea
Lubię odwiedzać nowe miejsca, ale podczas podróży na Tasmanię bardzo zależało mi na tym, aby móc poznać lokalnych ludzi, ich historie, sposób życia i marzenia. I cieszę się, że udało mi się zorganizować dwa niezwykłe spotkania :) Pewnego popołudnia pojechaliśmy z moją znajomą poza miasto, a dokładnie do wiejskiego obszaru Dromedary, który znajduje się niedaleko Hobart. Jechaliśmy wąskimi piaszczystymi drogami, gdzie nie dotarł już nawet GPS :) Tam właśnie czekała na mnie Veronika, która na Tasmanii znana jest jako... kobieta wąż! :) To naprawdę niezwykła i pełna pasji osoba, której przez lata udało się nawiązać z wężami niezwykłą więź. Do tego stopnia, że dzisiaj Veronika zawodowo zajmuje się wyłapywaniem ich z... ludzkich posesji. Część węży trzyma w swoim domu, tak więc kiedy wejdziemy do kuchni to zobaczymy wielkie akwarium a w nim kilka okazów. Reszta znajduje się w specjalnym, bardzo wilgotnym pomieszczeniu na zewnątrz. Muszę przyznać, że kilka razy miałem gęsią skórkę, kiedy Veronika przenosiła węże do plastikowych kontenerów, aby je nakarmić. Jednak doświadczenie, które zdobyła przez lata sprawiło, że czułem się bezpiecznie. Mam nadzieję, że wkrótce napiszę więcej o jej niezwykłym życiu.




Kolejnym miejscem na mojej mapie było Kellevie. To malutka wioska, w której czekała na mnie rodzina Sands. Od 11 lat mieszkają w kilku prowizorycznych jutrach, żyją bardzo blisko natury, a ich największą pasją jest... sztuka cyrkowa. Z tego właśnie się utrzymują i bardzo często zapraszani są na różnego rodzaju wydarzenia kulturalne. Byłem zaszczycony, że zgodzili się na chwilę zaprosić mnie do swojego świata. Spacerowałem pośród koni, kóz i obserwowałem ich dzieci co chwila skaczące na trampolinach. Nie wiele mówili, jednak to zostawiło mi duże pole do obserwacji. To właśnie w podróżowaniu lubię najbardziej. Wchodzę na chwilę do innego świata i nie oceniam. Obserwuję, rozmawiam, zastanawiam się i wyciągam wnioski. Spotkanie z nimi zapisze się w historii tej podróży jako naprawdę wyjątkowy moment. Okazuje się, że można żyć blisko natury i nie każdemu pisany jest wielkomiejski świat. Tej historii też planuję poświęcić wkrótce więcej czasu.









Jeśli dotrwaliście do końca tego wpisu to bardzo mi miło i mam nadzieję, że udało mi się przekazać Wam kilka ciekawych informacji. Niedługo zabiorę Was do samego centrum Australii, gdzie przejdziemy o świcie dookoła skały Uluru i powędrujemy po Królewskim Kanionie. A tym czasem pozdrawiam Was z małego hostelu w Melbourne, gdzie zza okna dochodzi do mnie odgłos przejeżdżających samochodów.

M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz